niedziela, 9 kwietnia 2017

Rozdział 1 - W samo południe, część 1

     Serce załopotało mi w piersi gdy ściskając lejce w dłoni przekroczyłem granice królestwa. Całe podzamcze wraz z położonym na wzniesieniu zamkiem otoczone było pnącym się na wysokość trzydziestu metrów murem. Przez chwilę poza targającą mną nienawiścią i wściekłością wyraźnie odczuwałem strach przed rzeczywistością: dotychczas więzieniem był dla mnie własny dom położony między szczytami gór, które skutecznie odcinały nas od reszty świata, a teraz gdy jedynym życzeniem mego ojca było dopełnienie swego przeznaczenia miałem tkwić w kolejnej klatce?
      Czy to oznaczało, że nigdy nie doznam cudów o jakich mówiły ukrywane przez ojca księgi? Nigdy nie rzucę się we wzburzone fale słonej wody jaką był ocean i nigdy nie rozkopię bosymi stopami chmar gorącego piasku? Dlaczego te bezmyślne kreatury miały prawo sycić swe oczy wszystkimi cudami zewnętrznego świata, zmuszając ludzkość do ukrywania się za, ich zdaniem, 'bezpiecznymi' murami?
       Zacisnąłem wolną dłoń w pięść i mijając strażników przesłoniłem oczy ręką chcąc chronić je przed rażącymi promieniami słońca, które przebijały się spomiędzy strzelistych wierz zamku. Pod stopami przemknęła mi gumowa, kolorowa piłka, za którą pognało kilku chłopców. Ich roześmiane buzie odbijały jasne światło. Jeden z nich nie nadążał za resztą: zziajany rzucił się naprzód, ale potknął się o rozwiązaną sznurówkę zamszowego buta i runął pod kopyta mojego konia. Hermes zarżał donośnie i trzepiąc grzywą na wszystkie strony, i wzbił się na tylne kopyta. Błyskawicznie powściągnąłem go w obawie, że stratuje chłopca.
Instynktownie pochyliłem się i pomogłem dziecku wstać.
        Jego zielone oczy błysnęły widząc moją wyciągniętą dłoń. Może postąpiłem w zły sposób? Może w moim zachowaniu było coś nietaktownego? Nie miałem pojęcia, w końcu wychowując mnie ojciec nigdy nie przedstawił mnie rówieśnikom... ani żadnym innym ludziom. Wówczas uświadomiłem sobie, że brązowowłosy chłopiec jest pierwszym człowiekiem poza mym ojcem, z którym nawiązałem jakikolwiek stosunek - chociażby gest podania ręki.
Moja niepewność została jednak rozwiana kilka sekund później, gdy chłopiec skorzystał z mojej pomocy i oderwał się od ziemi.
- Dziękuję! - zawołał uśmiechając się szczerze. Zauważyłem, że przez upadek na bruk ubrudził się i przedarł spodnie na kolanie.
- Zepsułeś spodnie. - powiedziałem wskazując na postrzępioną nogawkę. Spojrzał na mnie zdziwiony i roześmiał się. Nie zrozumiałem tej reakcji.
- Wcale nie! Mamusia naszyje mi na nich łatkę i będą jedyne w swoim rodzaju. - przyjrzałem się mu: miał może dziesięć lat, mimo obdartych kolan, brudnych policzków i rozczochranych włosów był szczęśliwy. Dla niego nie istniał świat tytanów i naglącej wojny.
- Skida! - rozległ się krzyk na dole ulicy. - Idziesz czy nie?
- Już! - zawołał w odpowiedzi i po raz ostatni obdarzył mnie szerokim uśmiechem. - Do zobaczenia proszę pana!
       Przypatrywałem się jak ucieszony gna w kierunku kolegów. Do zobaczenia? Dlaczego pożegnał się akurat tymi słowami: naprawdę miał nadzieję jeszcze kiedyś mnie zobaczyć, czy też użył tego zwrotu wyłącznie z grzeczności? Chyba naprawdę coś jest ze mną nie tak; stałem w obcym mieście i insynuowałem, że mały chłopiec, któremu przed chwilą użyczyłem pomocy mógłby traktować mnie litościwie.
Dotychczas cieszyłem się z własnej odmienności, z podarowanej przez ojca samotności, która pozwoliła mi cieszyć się dotykiem pierwszych promieni słońca na skórze, zrywającym się znikąd zimnym wiatrem i skarbami jakie skrzętnie ukrywał w sobie las.
Teraz jednak, stając na przeciw setkom żywych osób, które wyrażały swoje uczucia słowami i gestami, o których nawet nie słyszałem poczułem się całkowicie wyobcowany i niedokształcony. Nie miałem pojęcia jak się zachować. Czy w obliczu nadejścia tytanów kiedykolwiek uda mi się nadrobić społeczne braki?
         Nagle moja kieszeń wypełniła się potężnymi wibracjami. Przypomniałem sobie wtedy o bożym świecie i wyciągając kompas z wnętrza spodni zerknąłem na drgającą strzałkę, która niemalże wyrywała się z urządzenia. Wzrokiem odszukałem wieże zegarową i ze zdumieniem dostrzegłem, że dochodzi za pięć dwunasta. Jak to możliwe, że udało mi się dotrzeć z gór aż tutaj w niespełna godzinę? Przecież ojciec mówił, że najbliższa cywilizacja znajduje się całe dni marszu... Nie czas o tym teraz myśleć.
Ważniejsze pytanie, jakie musiałem sobie zadać skupiało się na tym, jak wiele czasu zajmie tytanom odnalezienie królestwa i szturm na jego mury? Gdy uciekałem, trzy z nich zajęte były przekopywaniem zgliszczy mojego domostwa, ale z każdą chwilą spomiędzy drzew wyłaniało się ich coraz więcej. W pochodzie wyglądały na wolne, ale co gdy rozpędzą się do biegu?
Ufając opinii ojca, że kompas doprowadzi mnie bezpieczną drogą do celu ruszyłem przez ulicę starając się iść prosto za strzałką. Skupiałem się tylko i wyłącznie na krokach, kilkakrotnie niemalże kogoś potrącając. Ludzie, kobiety w pastelowych sukniach i mężczyźni w koszulach o podwiniętych rękawach kłębili się wszędzie wokół, zagłuszając moje myśli gwarem swych rozmów i ciągłym tupotem.
            Dlaczego ta banda idiotów nie ucieka? Czy nikt nie ostrzegł ich o zbliżającym się zagrożeniu? Nie umiałem się odezwać, nie umiałem zatrzymać się na środku ulicy i podnieść alarmu o nadejściu tytanów. Nie jestem w stanie tego wyjaśnić, ale w owej chwili mogłem tylko iść za wskazówką i nie myśleć o tym co spotka tych ludzi. Stawiając żwawo krok za krokiem, nie baczyłem na nic i na nikogo. Po prostu parłem naprzód, z każdym zakrętem będąc bliżej celu, którym wkrótce okazał się być zamek.
Bramy prowadzące na dwór były otwarte, przy ich żelaznych prętach kręcili się żandarmi i cywile, nikt nie sprawdzał kto zbliża się do posiadłości. Lud pójdzie za królową, to było pewne. Musiałem ją jak najszybciej znaleźć, ale czy z wejściem bezpośrednio do strzelistego budynku również nie będzie problemu?
Wskazówki na zegarze wskazywały jedenastą pięćdziesiąt siedem. Gdzieś na dziedzińcu zaśmiało się kilku oficerów, salutując do rumieniących się dworzanek. Kilkoro młodych mężczyzn, na których kurtkach widniał symbol inny od tego, który do tej pory mijałem - złota korona okalająca srebrne słońce o pofalowanych promieniach - narzekało na chmurzące się niebo.
Czyżby chociaż oni coś zauważyli? Błądziłem wzrokiem po wieżach i kolumnach. Jak dostać się do środka? Nie obejdzie się bez podstępu, ale nie wpuszczą mnie na zamek bez wyraźnego powodu. Nawet nie pochodziłem z okolicy, to pewne, że wykopią mnie na bruk! Przydałby się plan. Spojrzałem na ściskane w dłoniach lejce i zatrzymałem się.
- Pokładam w tobie swoje nadzieje, Hermesie. - szepnąłem przyciskając twarz do końskiej szyi, a potem, najdelikatniej jak potrafiłem uszczypałem zwierzę w ucho. Koń zarżał wściekle i począł miotać się na wszystkie strony. Jego donośne rżenie i nerwowe skoki przykuły uwagę wszystkich zebranych.
- Nich ktoś opanuje tego konia! - warknął jeden z oficerów strzegących wejścia do zamku.
- Czyj to wierzchowiec?! - krzyczeli inni, gdy Hermes zerwał się do biegu i począł taranować wszystko, co stanęło mu na drodze. Po kilku sekundach na całym dziedzińcu nie było nikogo, kto nie próbowałby ujarzmić rozwścieczonego ogiera. Kasztanowy koń skakał i wierzgał rozbijając przy tym w drobny mak napotkane beczki i butelki.
To był mój moment. Rzuciłem się biegiem w kierunku wrót zamku. Kilka osób zauważyło mnie i wytknęło oskarżycielskie wnioski w moim kierunku, ale nie mogłem marnować czasu. Wpadłem na polerowane kafelki sali i już miałem pognać po schodach do komnat, gdy jakaś silna ręka pochwyciła moje ramię.
- Ktoś ty?! - ryknął rosły szatyn z furią w oczach.
- Jakiś uchodźca? Co on wyprawia na zamku!? - zawtórował mu kolejny oficer, pojawiając się niemalże znikąd.
- Puszczaj mnie! - spróbowałem wyrwać bark z silnego uścisku, ale palce napastnika mocniej zacisnęły się na łopatce. - Nic nie rozumiecie, oni nadchodzą!
Drugi z przybyłych mężczyzn, niemniejszy od poprzedniego wykręcił mój świdrujący w powietrzu nadgarstek.
- Co to za ułom? Ma jakieś halucynacje?!
- Mów lepiej, czego tu chcesz!
Szarpiąc się i kręcąc szukałem jakiejkolwiek szansy na wyrwanie się z ich objęć.
- Muszę natychmiast porozmawiać z Królową! - krzyknąłem kopiąc jednego z nich w kolano. Reakcja bólu była natychmiastowa. Twarz mężczyzny wykrzywiła się, a jego palce odrobinę poluzowały uścisk. To musiało mi wystarczyć. Wykorzystując nieuwagę tamtego z całych sił uderzyłem pięścią w jego zdezorientowanego kompana.
- Ty mały gnoju! - był cholernie wściekły. Wyrwał mnie z rąk pobratymca i ściskając za oba łokcie uniósł w górę. - Jak z tobą skończę...
- Puść mnie w końcu! Muszę zawiadomić królową o nadchodzącym niebezpieczeństwie!
- Jakim znowu niebezpieczeństwie, ty psi pomiocie?!
Ale było już a późno. Pomiędzy krzykami i stukotem kopyt jak przez mgłę przedarł się do mych uszu donośny dźwięk bicia zegara, zwiastujący nadejście południa.
- Już tu są. - szepnąłem bardziej do siebie niż do nich. Chryste, to naprawdę się wydarzyło.
Wówczas, gdy ostatni raz zabrzmiały wskazówki zegara, w pierwszym dniu 5050 roku, ziemia rozstąpiła się wypuszczając na świat spragnione chaosu bestie.
        Gdzieś w pobliżu, zapewne zaraz za murami rozległ się ryk tak dziki i ogłuszający, że pięknie błyszczące okna w kryształowych okiennicach pękły i rozsypały się na tysiące kawałków. Momentalnie świat zamarł w złowrogiej ciszy, a oczy wszystkich zwróciły się w kierunku murów. Nawet żandarmi wyciągnęli szyje, aby mieć lepszy widok na nagły cień, który wyłonił się zza murowanej zagrody i przesłonił swą mroczną sylwetką dotychczas skąpane w słońcu terytoria królestwa.
Pojawił się kolejny wrzask, a przez wszystkie zwrócone na zachód okna dostrzec można było, jak ponad trzydziestoma metrami muru górować zaczyna pozbawiony skóry, kolosalny tytan. Poczułem jak moje ciało wyślizguje się z rąk oficera, który momentalnie podbiegł do wylotu z sali. Zwierzęta na dziedzińcu zamilkły, równie przerażone co rasa ludzka.
- To nie możliwe... - syknął drugi mężczyzna zaciskając uprzednio dłonie w pięści. - Nie może być...
- A jednak. - odezwałem się skupiając na sobie ich uwagę. - Oto właśnie na mur szturmują tytani, odwieczni wrogowie ludzkości. Czy pozwolicie mi w końcu na spotkanie z Królową?
      Nie czekałem na ich odpowiedź, zdziwione twarze z sekundy na sekundę przelewające się przerażeniem wystarczyły, abym co tchu pognał w górę schodów. Kompas wibrował, ale i bez niego intuicja nakazała mi wpaść do sali o ogromnych, zdobionych drzwi wykonanych z perłowego drewna. Otworzyłem je jednym, silnym pchnięciem na jakie się bez namysłu zdobyłem. Gdy wrota stanęły otworem, a ja wparowałem do przestronnej, jasnej sali o podłodze tak czystej i lśniącej oraz o ścianach tak łagodnych i barwnych, że mogłyby się wydawać wykonane z białego srebra, niewinne oczęta zasiadającej na tronie kobiety napotkały moje spojrzenie.
- Nadszedł nasz czas. - powiedziała spokojnie i melodyjnie, przerywając scenerię chaosu rozlegającą się wszędzie wokół.
Stałem tam jak zamurowany, wbity w ziemie siłą niebieskich jak lazurowe niebo oczu. Jedna ze służek, która akurat nalewała do porcelanowej filiżanki herbatę zamarła, a na jej oblicze wtargnął bezgraniczny strach, a już chwilę później cała komnata pogrążyła się w cieniu.
- Wasza wysokość... - jęknęła tylko, bo widok jaki dostrzec można było przez ogromne okna do sali wystarczył, by nie jednego przyprawić o zawał. Przez miasto pędziły stworzenia, o spojrzeniach dzikich i bezmyślnych, stawiających kroki niezgrabnie i gdzie popadnie, rozłupujących swymi zdeformowanymi ramionami wierze, i domostwa, depczące wszystko co wpadło pod ich stopy.
Nawet nie słychać ich krzyków. Setki ludzi właśnie ginie miażdżona i zadeptywana. Nawet krótkiego wrzasku.
         Ale te pojawiły się zaledwie chwilę później, gdy runęła jakaś dziwna bariera odgradzająca ten bajkowy świat od brutalnej rzeczywistości. Ogromna, mięsista postać pojawiła się w oknie bełkocząc coś i wyłupiając swe szare oczy w nasze sylwetki. Bestia warknęła na tyle głośno by wybić wszystkie okna. Kolorowe odłamki zawisły w powietrzu, po czym runęły niczym jednoimienna kaskada.
- Ja nie chcę umierać! - służąca upuściła na kafelki porcelanowy dzban, który rozpadł się rozpryskując wszędzie wokół gorący płyn i nie bacząc na królową pognała w kierunku wyjścia.
W tej chwili na raz stały się dwie rzeczy - zauważyłem dwie szable, wypolerowane i błyszczące wiszące na jednym filarze. Nie mogłem mieć pewności czy to nie są tępe, ale były jedyną bronią obecną w pomieszczeniu. Drugą rzeczą było ogromne łapsko tytana, które przebiło z łatwością mur zamku i zamknęło w sobie krzyczącą kobietę ze służby królowej. Posypał się tynk, a w powietrze wzbił kurz i gruz niemalże całkowicie przesłaniając wątłą postać Królowej, która złożyła dłonie do modlitwy i zamykając oczy nie ruszyła się z tronu.
- Błagam, zostaw mnie! - krzyczała służąca, ale jej rozpacz zdawała się być tak daleka... czemu nadal stałem w miejscu? Dopiero wtedy udało mi się opanować własne kończyny.
Wybijając się z całej siły zgromadzonej w łydkach dwoma susami dotarłem do filaru, w którego kierunku mknął kolejny cios tytana. Sięgnąłem po szable, które opadły z zawieszenia i trafiły wprost w moje ręce. Instynktownie poderwałem się z ziemi gdy potężne łapsko bestii uderzyło w stojący tuż obok marmur. Filar runął, a impet uderzenia posłał mnie kilkanaście metrów w przód. Podkuliłem nogi, aby nie uderzyć w nic lecąc przez kłęby żwiru. Skrzyżowałem ostrza nad sobą widząc fragment gruzu lecący w kierunku władczyni.
Udało mi się wylądować kilka kroków od tronu i osłonić siedzącą na nim kobietę od ukruszonego betonu.
- Wasza Królewska mość, musimy uciekać! Natychmiast! - wprost dziecięce oczy otworzyły się i spojrzały na mnie z taką ufnością i miłosierdziem, że nie sposób było odwrócić od niej wzroku gdyby nie fakt, że dwudziestometrowy tytan dostrzegł nas w trakcie opadania kurzu i żwiru. Jego lewa ręka, w której wciąż szarpała się spływająca krwią służka zawisła w powietrzu, zupełnie jakby osobnik stracił zainteresowanie pierwotną ofiarą.
Niezgrabna łapa wyciągnęła się w kierunku moim i Królowej. Starając się postępować delikatnie, po prostu zerwałem kobietę z siedziska. Była lekka i taka wątła... a mimo to poczułem delikatne jak płatki kwiatów palce zaciskające się na moim ubraniu. Wyciągnąłem ostrze przed siebie, gotów do walki, ale siła ukryta w kończynie była zbyt wielka. Chciałem uskoczyć w bok, ale coś sprawiło, że moja reakcja była zbyt wolna.
Poczułem, że nie dam rady. Nie mogę zginąć tutaj! Nagły podmuch towarzyszący ciosowi zarzucił nami gdzieś w bok, lecz... do uderzenia nie doszło.
         Zamiast tego rozległ się nagły świst, coś gruchnęło w ziemię, a potwór wydał z siebie niemalże agonalny ryk. Lądując ciężko na posadzce wytężyłem wzrok, chcąc dostrzec coś przez pył. Na zewnątrz zauważyłem kolejny ruch i bestia krzyknęła ponownie, a skomląca w żalu służąca przepadła, ot tak, a wraz z nią potężne ramię tytana. Przecież jego ręka przed chwilą zmiażdżyłaby mnie i Królową! Stwór cofnął się o krok i wówczas ją zobaczyłem: kobieta upadła na jedno kolano ze stalowymi mieczami wzniesionymi ponad głową w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowałem się ja sam. A więc to nie siła tytana odegnała mnie z tamtego położenia, tylko ona?! Nad jej głową zamajaczył wielki cień, ale umknęła stamtąd tak szybko jak się pojawiła. To nie tytan wymierzył w nią cios, to uderzając w ziemię i przebijając się przez podłogę opadło odcięte łapsko stwora!
Jak to wszystko było możliwe? Wówczas postać pojawiła się ponownie, tuż przede mną i stojąc tyłem rzuciła mi przez ramię spojrzenie oczu tak rozpalonych gniewem i dziką chęcią zemsty, oczu wypełnionych furią i żądzą krwi, oczu tak przypominających... moje własne. Brązowe włosy zafurkotały na wietrze, a potem żołnierka odbiła się od zwalonego filaru i skoczyła ku tytanowi, świdrując w powietrzu swymi ostrzami.
Na jej plecach wiatr pobudził do życia złotą koronę i srebrne słońce.
      Ściana nośna zawaliła się, musiałem wyskoczyć poza zamek. Ścisnąłem królową najmocniej jak tylko potrafiłem i bez namysłu rzuciłem się w wolną przestrzeń.
Wyciągnąłem szable przed siebie mając nadzieję, że podobnie jak moja wybawicielka trafię nimi w cielsko tytana. Gdy tylko wyswobodziłem się z kłębów gruzowiska, mym oczom ukazał się widok tak przeraźliwy i niewyobrażalny, że czas zatrzymał się dla mnie w trakcie lotu.
To wielkie, pełne przepychu i bogactwa miasto teraz, a minęło zaledwie kilka minut od pojawienia się bestii płonęło, dymiło i burzyło się z każdym krokiem ogromnych gigantów, które tratowały i goniły ulicami płaczących i krzyczących mieszkańców.
       Pośród nich dało się dostrzec dwa rodzaje żołnierzy: ci których symbolem był widziany przeze mnie na plecach kobiety z pełnym zaangażowaniem i wojowniczymi okrzykami rzucali się na wrogów z dachów, drzew i każdego wysokiego obiektu, na jaki zdołali się wdrapać. Wściekle atakowali bestie długimi ostrzami, ale raz po raz lądowali wbici w ziemię lub zmiażdżeni w łapskach bezlitosnych bestii oraz tych, których wcześniej wziąłem za żandarmerię, choć mogli oni nosić zupełnie inną nazwę. Na ich mundurach widoczne były dwie rozwinięte róże, połączone ze sobą srebrną, kolczastą łodygą.
Oni nie mieli mieczy, atakowali z ziemi i wyburzonych przez tytanów mieszkań, używając do tego broni palnej. Po ulicy toczył się ciężki wóz, na którego czele stał jeden z żołnierzy. W jego stronę mknęło dwóch tytanów, wicher porwał płachty odsłaniając ogromne, żelazne działa. Sygnał do wystrzału padł natychmiast, a dwa pociski zaświdrowały w powietrzu i z ogłuszającym hukiem trafiły w cele: pierwszy tytan dostał prosto w tors. Siła ciosu wyrzuciła go w powietrze i posłała wiele metrów w tył, sprawiając, że po drodze uderzał w wielu swych pobratymców.
Drugiego natomiast cios ugodził w nogę, która... nigdy czegoś takiego nie widziałem! Urwała się i potoczyła ulicą, spychając z drogi przypadkowych cywili. Mimo takiego uszczerbku bestia wciąż ruszała się i impulsywnie wybiła z pozostałych kończyn, pozyskując niespotykaną siłę i trafiając swym cielskiem w sam środek wozu.
      Coś w tym obrazie sprawiło, że krew zagotowała się we mnie. Na moich oczach ginęli ludzie, a ja nie potrafiłem nawet samodzielnie ocalić najważniejszej osoby w państwie? Na co te treningi z ojcem!? Na co jego wiara we mnie, skoro byłem tylko zwykłym nieudacznikiem!
- Chłopcze... - usłyszałem cichy szept przy prawym uchu. To przywróciło mnie do rzeczywistości i choć od wyskoku z zamku minęła zaledwie sekunda lub dwie, zdążyliśmy już znacznie stracić wysokość. - Musimy przeżyć.
Zacisnąłem zęby z całych sił, niemalże krusząc szkliwo i manewrując szablami w powietrzu posłałem nas na prawo, gdzie widziałem rosłą łydkę tytana. Kątem oka zauważyłem fragment ręki odciętej przez kobietę, która spadając rozwaliła kilka kondygnacji zamku i... faktycznie, drugie ramię, które właśnie uderzyło w dziedziniec! A co z tą służką...?
Wyciągnąłem rękę. Ostrze szabli wbiło się w mięso tytana. Przywarłem do rozpalonego mięsa i wraz z Królową zsunąłem się w dół, aż do stopy bestii. Naszła mnie ochota na zadanie tylu ciosów, na ile tylko starczy mi sił, ale skoro tytan nawet nie poczuł mojej szabli, to jak mogłem mu zaszkodzić?
- Wasza wysokość! - rozpoznałem ten przeraźliwy krzyk i momentalnie odwróciłem się, pilnując, aby Królowa nie wysmyknęła mi się z rąk. Odrzucając na bok dymiącą dłoń tytana dostrzegłem mężczyznę. Jego włosy rozwiał ciepły opar unoszący się z kończyny, w jednej ręce trzymał miecz, w drugiej zaś podtrzymywał omdlewającą służącą!
- Hottoite!* - krzyknął, wraz z kobietą pojawiając się tuż obok. Jego silne ramię zepchnęło mnie na bok, zaraz za ściany sypiącego się zamku. - Musimy natychmiast ewakuować Królową!
     Nie sposób było mi stwierdzić, czy mówił to do mnie czy sam chciał potwierdzić przed sobą własny rozkaz, ale wyrwał mi jedną szablę i rzucił gdzieś w bok, jednocześnie wsuwając moją dłoń w dłoń przerażonej służącej, po czym całą naszą trójkę pociągnął w głąb zniszczonej sali.
Biegł szybko po linii prostej, chcąc dotrzeć najwidoczniej do najbliższej wyburzonej ściany.
Mimo ilości wrażeń, serca walącego jak młotem i ogólnego zamętu jaki panował wszędzie wokół, w trakcie tego biegu zdążyłem dostrzec powykrzywiane ręce i nogi, których fragmenty ginęły gdzieś pod gruzem i tynkiem. Czy mężczyźni, którzy wcześniej usiłowali mnie zatrzymać byli gdzieś tutaj? Czy właśnie biegliśmy jak gdyby nigdy nic po ich szczątkach?
Służąca szlochała za moimi plecami, a władczyni wciąż zaciskała palce na materiale koszuli, w końcu wypadliśmy ze zrujnowanej sali na pusty dziedziniec, po którym pędzili żołnierze, nie marnując ani chwili.
Wewnętrznie czułem, że muszę się mu podporządkować, stawianie jakiegokolwiek oporu nie miało najmniejszego sensu.
Poza tym gdy tylko dostrzegłem jak na jego mundurze furkoce korona i słońce jakiś wewnętrzny instynkt pozwolił mi biec za nim nawet w ciemno.
W pewnym momencie nasz przewodnik wyciągnął ponad siebie miecz i zastukał w ostrza gnających w przeciwnym kierunku żołnierzy. Oni także byli spod symbolu korony.
       Oddychałem coraz ciężej, jakiś dziwny głos mówił mi, że powinienem zawrócić i pognać na pole bitwy. W końcu taki był mój cel! Nie zamierzałem czekać do następnego spotkania z tytanami, mogłem pomścić ojca tu i teraz, wyrżnąć te tępe bestie co do nogi. Powoli zagłębialiśmy się w las, ale mimo to wrzaski i wybuchy nie cichły ani na moment. Nagle zwolniliśmy biegu, bo stojący na czele tej kolumny wyciągnął coś z pasa przypiętego do boku i truchtając wyciągnął niewielki, nieznany mi dotąd przyrząd ponad głowę, i wystrzelił. W niebo pofrunęła raca o żółtej barwie.
- Wasza królewska mość, za chwilę zjawią się posiłki, ewakuujemy Miłościwą panią do kaplicy na skraju miasta, gdzie następnie podejmiemy następne kroki w sytuacji ogromnego zagrożenia jakie padło na nasz kraj.
Królowa nie zareagowała w żaden sposób na deklaracje swego żołnierza. Dość szybko udało nam się dotrzeć na leśną ścieżkę, gdzie przystanęliśmy, a oficer ponownie zaczął ładować niewielkie urządzenie. Okazało się to jednak niepotrzebne, bo już po chwili pojawiła się ciągnięta przez cztery konie, obszerna karoca.
Wierzchowce zahamowały ryjąc kopytami o ziemię, co przypomniało mi o tym, by jak najszybciej odnaleźć Hermesa. Z wnętrza pojazdu wyskoczyło dwóch wojskowych ze znakiem róż. Delikatnie i ostrożnie przekazałem w ich ręce Królową, czując na sobie jednocześnie podejrzliwe spojrzenia wszystkich wokół.
Nowoprzybyli bez słowa pomogli wtoczyć się do powozu również służącej, po czym wymieniając kilka słów z Królową zamknęli drzwiczki i zupełnie mnie ignorując stanęli na baczność przed żołnierzem, który nas eskortował.
Zasalutowali mu w dziwny sposób, który jednocześnie wydał mi się niesamowicie podniosły; lewą dłoń złożyli w pięść i kierując ją kciukiem na zewnątrz przytknęli do swych serc. Prawą natomiast uderzyli się w plecy, na wysokości krzyża.
- Oficerowie Ronan Ereger z piątej flanki Oddziałów Stacjonarnych i  Timothy Revelyn z trzeciej flanki meldują się na rozkaz. Pułkowniku, jakie są rozkazy?
Pułkownik? Czy to nie jedna z ważniejszych pozycji w wojsku?
Salutując im w ten sam sposób, górujący nade mną mężczyzna ogłosił:
- Pułkownik Ayato Hanakai, głównodowodzący Gwardii Królowej, mam zadanie zlecić wam bezpieczny transport Jej Wysokości do położonej na krańcu miasta Kaplicy ojca Benedykta. Weźcie wraz z Królową jej służącą oraz wyjeżdżając z zabudowanego terenu zabierzcie ze sobą także Hachiko Tsume, mieszkankę Trzeciej Alei. Nie ważne co się wydarzy, waszym obowiązkiem jest zapewnić tym osobom bezpieczny dojazd do celu i zapewnienie im bezpieczeństwa, nawet jeśli mielibyście przepłacić to życiem. Czekajcie na dalsze raporty, czy wszystko jest jasne?
- Tak! - okrzyknęli wspólnie i zajmując miejsca woźnicy mieli właśnie wycofywać powóz gdy drzwi otworzyły się, a z wnętrza karocy nieśmiało wychyliła się postać Królowej.
- Wasza Królewska mość, proszę wracać do... - chciał zaoponować Ayato, ale władczyni uciszyła go gestem uniesionej dłoni.
- Ayato. - wypowiedziała jego imię delikatnie i łagodnie, co najwidoczniej rzuciło mężczyzną na kolana, gdyż wiernie salutując padł u jej stóp. - Chcę prosić cię o przysługę.
- Na rozkaz, Wasza Wysokość! - zadeklarował się Pułkownik.
- Nie wiem dlaczego nie zwróciłeś do tej pory uwagi na tego młodzieńca, ale to on właśnie uratował mi życie.
Oczy zebranych zwróciły się ku mnie. Nieco speszony pokłoniłem się nisko Jej Wysokości.
- Jak cię zwą, chłopcze?
- Eren Irender. Przybyłem tutaj z gór w celu ostrzeżenia królestwa przed najazdem tytanów. Niestety, nie zdążyłem na czas, ale moją prośbą jest zezwolenie do stanięcia do walki z tymi bestiami. - spojrzałem w tak spokojne i łagodne oczy władczyni. Na jej nieskazitelnej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
- Obawiam się, że to nie możliwe. Mój piękny kraj stanął właśnie na krawędzi zniszczenia, jedynym zadaniem Pułkownika Hanakai będzie wycofanie ocalałych do Kaplicy, skąd odbiorą nas rzeczne promy. Pułkowniku, zbierz swój najlepszy zespół i przekieruj lud w jeden punkt, nie podejmujcie się walki o obronę terenu, surowo tego zakazuję. Do twoich nowych obowiązków Ayato będzie należeć także ochrona Erena jako Królewskiego Świadka i doprowadzenie go do mnie w jednym kawałku. W trakcie ewakuacji będzie ci towarzyszył. - większość tych słów wyrzuciła niemalże beznamiętnie, co niezmiernie mnie dziwiło. Na jej twarzy migotały kryształki zaschniętych łez, a mimo to potrafiła wysilić się na tak spokojny ton. - Czy rozkaz został przyjęty?
- Tak. - odpowiedział niepewnie Pułkownik i podniósł się z klęczek. Wymienił spojrzenia z Królową, ale nie mogłem odczytać emocji z twarzy żadnego z ich dwojga. W końcu władczyni wyprostowała się w swym siedzisku i uśmiechnęła się kojąco.
- Życzę wam powodzenia! - zawołała śpiewnie, gdy karoca znikała już wśród drzew.
     Przez krótką chwilę trwałem w bezruchu, nie mając pojęcia jak się zachować. W końcu odwróciłem się twarzą w kierunku poznanego Ayato Hanakai. Wpatrywał się gdzieś w dal z surowym i zdecydowanym wyrazem twarzy. Wiedziony jakimś dziwnym impulsem powtórzyłem widziany salut i spróbowałem swoich sił w żołnierskim obyczaju:
- Pułkowniku! Na rozkaz!
W tej chwili złote oczy zwróciły się ku mnie z nieskrywanym gniewem i złością.
- Co ty sobie wyobrażasz, chłoptasiu!? Pojawiasz się nie wiadomo skąd, uprowadzasz Królową i jeszcze salutujesz z ręką nie w tą stronę co trzeba! Czego jeszcze? Może mam ci przypisać stopień admirała?! - najwidoczniej cała furia jaką zgromadził w sobie podczas boju zdecydowała się ulotnić akurat teraz, ale w tonie krzyczącego mężczyzny chyba największy nacisk padł na salut, zupełnie jakby to on był najważniejszy. Poprawiłem pięść i spojrzałem na niego hardo.
- Mam towarzyszyć ci w ewakuacji, sądziłem, że dobrze postąpię posługując się twoim stopniem i prosząc o rozkaz. - wyznałem zgodnie z prawdą.
Blondyn, chociaż jego włosy popadały bardziej w odcienie kremu skrzywił się i ściągnął brwi powodując, że między nimi powstały kilka ciemnych zmarszczek, co nadało mu złowrogi wyraz twarzy.
- Nie wiem skądś się tu wziął i ile tu zabawisz, ale to ja tu jestem szefem i masz wykonywać moje polecenia! - zawołał zgoła despotycznie. Przecież nawet się nie przeciwstawiałem.
- A czy ja próbuję to kwestionować? - mruknąłem gdy tylko stracił zainteresowanie moją osobą.
- Co tam znowu mamroczesz? Ścisz się i wysil nóżki, musimy dobiec na miejsce z powrotem w jak najkrótszym czasie, a nie mamy koni. - spod jego powiek wyrwało się kolejne ostre spojrzenie, ale Pułkownik nie czekał na nic innego, po prostu ruszył w kierunku, z którego przyszliśmy.
Zaciskając dłoń na pozostałej mi szabli zebrałem w sobie wszystkie siły i pognałem jego śladem.
     Zdecydowanie trzeba mu było przyznać doskonałą kondycję i wytrzymałość, oficer Hanakai ani na moment nie zwolnił w biegu, choć podejrzewam, że gdybym był jego prawdziwym podopiecznym wróciłby uwagę na tempo marszu i zmęczenie swych towarzyszy. Całe szczęście, że wyprawy w góry mocno mnie zahartowały i pozwoliły na taki wysiłek. Las przerzedził się po kilku minutach zwartego biegu, w końcu wypadliśmy z lekką zadyszką na otwartą przestrzeń.
Już z tej odległości sytuacja zapowiadała się wprost tragicznie: z wielu budynków unosił się dym, dotychczas ciesząca oko panorama piętrzących się domostw została zastąpiona zrujnowanym gruzowiskiem, w widocznym stąd murze zionęła piętnastometrowa dziura, przez którą przedzierały się kolejne bestie. Ich postaci majaczyły między budynkami na północ, ale gdy spojrzeć na wschód część z nich urządziła sobie już pochód w kierunku południowej granicy miasta.
Z tej pozycji naliczyłem ich sześćdziesięciu dwóch. Nie było mowy o jakiejkolwiek walce, sytuacja była przegrana. Po raz kolejny nie mogłem nic zrobić. Czułem się tak bezradny i bezużyteczny. Miasto płonęło na moich oczach, a ja mogłem jedynie tkwić w miejscu. Mimo wszystko najgorsza była ta cisza.
Gdy pojawili się tytani, całe miasto zagrzmiało od ich ryków, krzyków przerażenia i płaczu cywili, ale teraz... w niespełna godzinę od ataku zapanowało grobowe milczenie. Co jakiś czas można było tylko usłyszeć stąpanie tytanów, którzy nie znajdowali się tak daleko.
- Nie słychać nikogo. - szepnął Ayato.
Spojrzałem na niego i natychmiast zrozumiałem ten straszliwy, pełen bólu wyraz twarzy. Ja najpierw zauważyłem ciszę, ale on napatoczył się na coś znacznie gorszego. Dziedziniec jak okiem sięgnąć splamiony był krwią, walały się po nim gruzy, a tu i ówdzie widać było ciała lub ich fragmenty, a to przecież same obrzeża... co znajdziemy zagłębiając się w miasto?
Zamek, który widziałem jako strzelisty i pełen przepychu w trzech czwartych stanowił zwykłe gruzowisko, a pojedyncza, środkowa wieża na której powiewała samotna flaga była i tak na skraju zniszczenia.
Słońce trwało w zenicie, a jego tarcza wyłaniająca się zza ruin zamku zalewała powiewającą chorągiew mroczną, szkarłatną barwą.
      Zauważyłem, że ręce Pułkownika drżą, a on sam robi najpierw małe, a potem coraz większe kroki w kierunku dziedzińca. Ledwie oddychając ruszyłem za nim uważnie patrząc pod nogi.
Całe łany szkarłatu zostały przelane, nie widać praktycznie ani skrawka brukowej kostki. W pewnym momencie musiałem przycisnąć dłonie do ust, w których zgromadziły się wymiociny: jak okiem sięgnąć, wszędzie roiło się od ludzi. Ich powykręcane ręce, zmiażdżone głowy, nogi i rozerwane tułowia... nie dało się odwrócić wzroku od osoby, na którą raz się spojrzało. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że mimowolnie wypatruję wśród martwych któregoś z oficerów, których napotkałem dzisiaj, w samo południe, na kilka minut przed tym tragicznym atakiem.
Mijały minuty, Ayato mamrotał coś pod nosem stając co jakiś czas nad danym ciałem. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jakim bólem musiało być dla niego żegnanie towarzyszy odnalezionych w takim stanie. Raptem wydarzyło się coś, co poniekąd dało nam nadzieję na odnalezienie żywych: gdzieś w gruzowisku rozległ się cichy kaszel.
- Słyszysz? - zawołał nagle przepełniony nadzieją Pułkownik. Rzucił się w kierunku, z którego zapewne usłyszał dźwięk. Podążyłem za nim obawiając się tego, co zobaczę. - Eren, rusz się! Pomóż mi to podnieść!
Truchtem dopadłem do zawalonej kondygnacji, która przygniotła leżącego na brzuchu mężczyznę przy upadku zewnętrznej wieży. Wspólnie odrzuciliśmy tyle gruzu ile było to możliwe, po czym Ayato delikatnie obrócił leżącego by móc poznać jego tożsamość, ale gdy tylko obrócił tułowie pod odpowiednim kątem, niemalże upuścił głowę towarzysza.
W zmasakrowanej twarzy mężczyzny rozpoznałem jednego z tych, który skrzyżował miecze z Ayato w trakcie ewakuacji Królowej.
- Jin! - Pułkownik padł na kolana i przycisnął twarz do krwawiącej szyi leżącego. Chciałem odejść, ale nie mogłem się ruszyć. Spuściłem tylko głowę niezdolny patrzeć na tą scenę.
- Pułk-pułkowniku? - wyszeptał głosem zachrypniętym, takim, który mnie osobiście kojarzył się tylko z nieuniknionym.
- Tak, Jin? Jestem tutaj. - Ayato ledwie opanował drżenie głosu. Nie patrzyłem, ale potrafiłem wyobrazić sobie wyraz twarzy mężczyzny.
- Proszę, powiedz... - umilkł na długą, pełną oczekiwania chwilę. - Czy spełniłem swój żołnierski obowiązek? Czy moja... mój trud i wysiłek poszedł na marne?
- Nigdy tak nie mów - słowa te były tak ciche, że nie jestem pewien czy w ogóle je usłyszałem. - Jesteś wspaniałym oficerem. Świat nigdy nie zapomni o twoich zasługach, zrobiłeś więcej niż ktokolwiek mógłby od ciebie wymagać. Królowa jest z ciebie dumna, dopilnuję aby dowiedziała...
- Nie. - uciął umierający. - Nie o Królową tu chodzi... jej duma to moje pragnienie, ale moim obowiązkiem jest przydać się dowódcy... więc czy, czy ja byłem dla ciebie wa-ważny? - ledwie składał słowa.
Czy to taka przyszłość czeka każdego żołnierza? Czy to jest właśnie moje przeznaczenie? Umrzeć w niewiedzy i zapomnieniu, nawet nie mając pewności czy moja śmierć na cokolwiek się przydała?
- Oczywiście, oczywiście, że tak. Byłeś jednym z najlepszych, nigdy nie zapomnę twojego zaangażowania i oddania oddziałowi. Jako jedyny potrafiłeś znaleźć wyjście z każdej sytuacji, nigdy nie pozwoliłeś by zwiodły nas emocje i impulsy, byłeś moją prawą ręką, a naszą chlubą. - wyobraźnia podsunęła mi widok szczerych łez Pułkownika.
Czy naprawdę znali się tak długi czas? Czy te słowa były szczerą prawdą, a między Ayato i Jinem istniała prawdziwa przyjaźń?
- Dziękuję Pułkowniku. Służyć u pańskiego boku było dla mnie prawdziwym zaszczytem, ale idź już... Hirohito, Armin, Una i Gilbert jeszcze walczą, dołączyli do... zachodniej flanki.
- Skąd... Jin? Jin?! Jin! - te rozpaczliwe krzyki wystarczyły, aby uświadomić mi, że czas stąd odejść. Obróciłem się na pięcie i jak najprędzej opuściłem zamek. Nie mogłem być słaby. Nie znałem żadnego z tych ludzi, więc dlaczego mieliby mieć dla mnie znaczenie?
Ale jeśli ucieknę już nigdy nie zniosę własnego widoku. Ojciec powierzył mi misję. Miałem spełnić swe przeznaczenie, a nie pragnąć się ukryć po pierwszym zderzeniu z rzeczywistością. Moim powołaniem było wybicie tytanów, to był mój cel.
Wiedziałem, że tego będę się trzymał.
Wsadziłem palce do ust i gwizdnąłem z największą siłą, jaką udało mi się zebrać z płucach. Gwizdałem i nie przestawałem, wysyłając długie, nieprzerwane sygnały, którymi zawsze przyzywałem Hermesa.
- Co ty odwalasz? - odezwał się nagle Ayato, podchodząc cicho niczym kot. Czy wszyscy żołnierze poruszali się w taki sposób? W jego głosie nie było słychać tej hardości co przed dziesięcioma minutami. Coś z niego uleciało.
- Wzywam konia, a ty nie? - ponownie spróbowałem przywołać wierzchowca. Ręce mężczyzny poderwały się do góry gdy i on zaczął gwizdać. Jego technika była jednak zupełnie inna - układał w kącikach ust po dwa palce i wydawał krótkie, ale melodyjne dźwięki.
    Szczerze zdziwił mnie fakt, że już po dwóch, może trzech minutach rozległ się tętent kopyt. Zza rogu wypadł Hermes w towarzystwie niższego, ale smuklejszego konia o jasnej sierści. Ten drugi wyprzedził mojego ogiera i z nieskrywaną radością dopadł rąk Ayato. Pułkownik z czułością wykonywał każdy gest siodłania. Wgapiłem się w jego swobodne i łagodne ruchy, delikatny podskok gdy dosiadł wierzchowca.
Ożywiło mnie dopiero kłapnięcie pyska Hermesa tuż obok mojego ucha.
Prędko dosiadłem konia i pogładziłem go po grzbiecie.
- Przepraszam za to szczypnięcie. - mruknąłem do niego mając nadzieję, że Ayato nie przyłapał mnie na wymianie czułości z wierzchowcem.
- Eren. - odezwał się wychodząc na przód. - Jedź za mną, udamy się na zachód, tam gdzie prawdopodobnie znajdują się walczący ludzie.
Podobnie jak poprzednim razem, nie zwlekał. Rozpędził konia do zawrotnej prędkości i pognał wąskimi uliczkami. Musiałem ostro ponaglać własnego ogiera, aby w końcu rozwinął u siebie wystarczającą prędkość.
Postarałem się wyrównać kroku i gdy razem mknęliśmy już ponad ziemią usłaną trupami, przekrzykując wiatr zapytałem:
- W jaki sposób walczycie? - od razu Ayato poczęstował mnie swym gromowładnym spojrzeniem.
- Nie słyszałeś Królowej?! Żadnej walki! - krzyknął z naddatkiem agresji.
- Dobrze wiem jaki padł rozkaz, ale w jakiś sposób musicie dostawać się do punktu na karku, a ja nie mam pojęcia w jak. - byłem dostatecznie zdeterminowany aby iść w zaparte niezależnie od odpowiedzi. Ayato musiał być jednak albo zbyt zmęczony, albo załamany na awanturnictwo bo odpuścił i wbijając wzrok z chodniki ruszył dalej.
- Kiedyś, gdy po tym świecie chodzili Zwiadowcy używano sprzętu do trójwymiarowego manewru, który pozwalał na walkę w powietrzu, ale odkąd zapotrzebowanie na ludzi chroniących królestwa przed zewnętrznymi zagrożeniami spadło do zera odział upadł, a broń odeszła w niepamięć. Teraz wykorzystujemy zwykłe, plecione z mocnego rzemienia liny do zarzucania na wysokich punktach orientacyjnych. Wykorzystujemy uprząż, która pozwala nam się wystarczająco rozhuśtać i wybić aby dosięgnąć karku tytana. Problem w tym, że do tej pory prawie nikt z nas nie walczył z tytanem. Od dziesięciu lat nie słyszałem o chociażby pojedynczym osobniku poza murem, a co dopiero tak zmasowanym ataku!
- Jak to możliwe...? Tytanów nie było tu tak długi czas? U nas w górach również nigdy ich dotąd nie spotkałem! - coś było nie w porządku.
Tytani urządzili zmasowany atak po tylu latach hibernacji?
Zdecydowanie przydałoby się zdanie eksperta w tej dziedzinie.
- Słyszę ich! Przygotuj się do spotkania z dwoma siedmiometrowcami, widać ich zaraz za kamienicą! - Ayato wskazał mi uliczkę za rzędem budynków. Faktycznie, ponad dachami widać było dwie nieproporcjonalne głowy tych bezmyślnych bestii. - Weź jeden z moich mieczy, a mnie oddaj tą twoją szabelkę. Zrobię z niej większy użytek!
Nie było czasu na wahanie, ale czy byłem zdolny mu zaufać? Jakby nie patrzeć poznaliśmy się raptem godzinę temu.
- Na co czekasz, Irender! Wymień się bronią! - jego ton nabrał stanowczej i ostrej barwy.
Jeśli mu nie zaufam, nie ma mowy aby on ufał mi.
Wyciągnąłem szablę zza pasa i zbliżyłem się do konia Pułkownika. Wymieniliśmy broń i rzuciliśmy się za ostry róg.
Dopiero teraz usłyszałem ludzkie krzyki i przekleństwa. Głównie przekleństwa.
- Chodź do mnie, ty niewyrobiona kupo śmierdzącego gówna! - konie zwolniły niemalże natychmiast napotykając na swojej drodze cofającego się tytana. Tuż nad jego głową wirował mężczyzna o spiętych w kok czarnych włosach i jasnowłosa dziewczyna, która zawisła na moment w powietrzu, zerwała swoją linę z wysokiego słupa i zarzuciła ją wprost na ucho bestii.
- Niezły cel. - mruknąłem bardziej do siebie niż kogokolwiek innego.
- Gilbert! Una! - rozległ się krzyk Pułkownika, który zaświdrował między nogami monstra i usiłował zwrócić na siebie uwagę oddziału. - W tej chwili do wycofania! Macie przygotować się do odwrotu, ale już!
- Jya, znalazłeś się w końcu Yato! I przyprowadziłeś nam świeże mięso! - krzyknął mężczyzna zbliżając się niebezpiecznie do paszczy potwora, gdy tytan kłapał paszczą tuż obok jego nóg zręcznie przekręcił się i skoczył na dach, gdzie wykorzystując siłę rozpędu zarzucił linę niczym lasso na uniesioną dłoń bestii.
- Gilbert, ty skończony idioto, złaź stamtąd natychmiast! - Ayato powstał na koniu i wyciągając ręce ku górze skoczył w kierunku bilbordu, na którego powierzchni wybił się i ściskając linę w dłoni dostał na dach. - Una! - ryknął porozumiewawczo do kobiety, która opuściła się niczym na pajęczynie i zadała zdezorientowanej bestii kilka szybkich ciosów w okolice kostek.
Bestia ryknęła i upadła na kolana, a następnie pchnięta przez lecącego mężczyznę w koku zaryła pyskiem o ziemię.
- Eren, nie pozwól mu się wyprostować! - usłyszałem polecenie ze strony Pułkownika.
- A więc nagle każesz mi walczyć?! - poczułem narastającą w sercu panikę. Nie! Podołam temu zadaniu, udowodnię im tu i teraz, że mogę być taki jak oni. Wypiąłem się z siodła prowadząc uprzednio konia wprost na zbierającego się z ziemi tytana. Biorąc przykład z Pułkownika wybiłem się z siodła i ściskając miecz oburącz przed sobą uderzyłem stopami w jego głowę. Lądując piętami na czaszce tytana wepchnąłem jego nos jeszcze głębiej w asfalt, powodując złowrogi huk.
Wiedziałem, że działam zbyt szybko, ale mimo to nie mogłem się powstrzymać przed uniesieniem ostrza i wbiciem go najgłębiej jak tylko potrafiłem. Krew chlusnęła, bestia wierzgnęła wszystkimi kończynami, ale nie znieruchomiała.
- Za płytko! - warknął Ayato pojawiając się nagle ponad moją głową. Jego kurtka wydęła się na wietrze tworząc dużo większy cień niż mógł nieść ze sobą mężczyzna. Ściskał odebraną mi szablę tuż obok własnego miecza. Zaświdrował i uderzył całym ciężarem w kark powalonego potwora. Wówczas uwolniła się kaskada szkarłatu, ciepła posoka chlusnęła wszędzie wokół, zalewając mnie niemalże całkowicie. Krew była ciepła i paliła w oczy, ale jej ciężar nie utrzymywał się długo.
Gdy spróbowałem otrzeć twarz okazało się, że większa jej część zdążyła wyparować.
Nadal byłem zupełnym żółtodziobem w tej dziedzinie, wiedziałem, że muszę dowiedzieć się jak najwięcej o największym wrogu.
- Całkiem nieźle. - mruknęła dziewczyna lądując kilka kroków ode mnie, na łysej powierzchni parującej czaszki.
- Uhm... dzięki. - odparłem unosząc dłoń. Zimne, niebieskie oczy wwierciły mi się w duszę.
- Mówiłam do Pułkownika. Ty nie umiesz celować. - odpowiedziała równie szybkim pomrukiem, poderwała się na swej linie i zniknęła gdzieś za budynkami.
- Cała Una, ona zawsze jest taka podła, ale nią się nie przejmuj. Ja to bym się bardziej martwił Hirohito, z tej to jest diabeł wcielony! - zaśmiał się najwidoczniej Gilbert szturchając w ramię czystego już Ayato. Ten w odpowiedzi uniósł pięść i mocno uderzył towarzysza w ramię.
- Pamiętaj, że to moja siostra. - odpowiedział Pułkownik patrząc na tamtego spode łba.
- No właśnie, chodźmy już za Uną i udzielmy naszej pomocy Arminowi i Hiro! - Ayato skinął po prostu głową i już go tu nie było, tymczasem koczek przyjrzał mi się badawczo. - Nie masz liny, co? Ja cię wezmę, chociaż masz niezłe wybicie i pewnie nieźle skaczesz, hę?
Były to najwidoczniej jedne z tych pytań, na które pytający nie potrzebuje odpowiedzi, bo zanim zdążyłem cokolwiek przeanalizować jego silne ramię złapało mnie w pasie i porwało w górę. Uderzyliśmy stopami w dach, a dachówki oderwały się i w odłamkach ześlizgnęły na dół. Gilbert wykonał kolejny skok, poszedłem więc w ślad za nim i wówczas dojrzeliśmy jak Ayato, Una i drobny blondwłosy chłopak skaczą wokół tytana, który w przeciwieństwie do tych, które do tej pory widziałem był najbardziej proporcjonalny i zwrotny.
- Czemu nie atakują tylko trzymają się frontu? - zapytałem, gdy wraz z Gilbertem lądowaliśmy tuż obok walczących.
- Ah, bo teraz jesteśmy tylko przynętą. Prawdziwy łowca jest tam! - to mówiąc wyprostował się i wskazał palcem niewielki punkt wirujący na niebie. Musiałem przez chwilę wpatrywać się w obiekt, by po chwili dostrzec, że wspomnianym łowcą jest brązowowłosa kobieta, która mknęła w powietrzu po prawicy tytana z niewyobrażalną prędkością.
- Przygotować się do rozproszenia! - zarządził Pułkownik unosząc rękę. Tytan nie wyczuł zagrożenia, z szerokim uśmiechem opadł na cztery kończyny i wydając z siebie monosylabiczne odgłosy biegiem ruszył w naszym kierunku. Zauważyłem, że nikt nie wbija wzroku w dłoń Ayato. Czy sami mają na tyle wyczucia by wiedzieć kiedy uciec? A może po prostu ufają Hirohito do tego stopnia, że są w stanie narazić dla niej życie?
Wówczas rozległ się huk. To kobieta uderzyła w dach budynku z taką siłą, że strop momentalnie zawalił się, a hałas zwrócił uwagę rozpędzonej bestii. Gruz wciągnąłby Hirohito ze sobą gdyby nie to, że ona już dawno zdążyła odbić się od wirujących odłamków i z przeraźliwym krzykiem obrócić w powietrzu.
Dotychczas wszyscy ci, których widziałem atakowali albo tnąc ostrzem w dół, albo po przekątnej. Technika Hirohito w niczym nie przypominała jednak działań pozostałych. Bestia zatrzymała się i z rozmarzonym wzrokiem otworzyła pysk. Nikt nie ośmielił się drgnąć, w powietrzu zawisła niepewność i strach.
Kobieta wyciągnęła ręce wysoko ponad siebie i obróciła się w locie pikując w otwartą paszczę tytana. Ostrza stykały się czubkami świszcząc i błyszcząc światłem tak jasnym, że niemalże oślepiało.
Tytan nie miał czasu zorientować się jak będzie wyglądał jego ostatni posiłek, bo na sekundę przed tym, jak Hirohito wpadła do jego gardła a wirujące ostrza poszatkowały jego krtań, przełyk i przebiły się na wylot przez kark, tworząc krwawą miazgę ze słabego punktu potwora czas zatrzymał się i pozwolił mi dostrzec jeden zniewalający szczegół: pośród rozwianych włosów, które przesłoniły całą jej twarz ukazała się rozpalona do czerwoności tęczówka, w której wirowały płomienie nienawiści i gniewu skierowanych w największego wroga ludzkości.
Po tym ją poznałem. Kobietą, która uratowała mi życie była Hirohito Hanakai.
Ostatnia z Gwardii Królowej.


___________
* (przyp. aut) z jap.
"odejdź!," "odsuń się!"

niedziela, 2 kwietnia 2017

Prolog

    W chwili gdy jego rozpalone stopy dotknęły brukowanego chodnika po drugiej stronie wjazdowej bramy do królestwa, na raz stało się wiele rzeczy. Kobieta w chuście na głowie idąca drugą stroną ulicy złapała się najbliższego stoiska, z którego spadły pomarańcze i buraki, po czym pomknęły drogą w dół zbocza. Drewno zatrzeszczało, a niektóre baldachimy zadrżały na porywistym wietrze, który zerwał się nie wiadomo skąd. Kilkoro mieszkańców grodu zachwiało się na nogach, a byli to głównie ludzie starsi wraz z dziećmi.
Pozostali jednak, nie bacząc na dziwne zachowania swych sąsiadów, dziadków i mijanych na ulicy obcych zupełnie zignorowali dziwne pulsowanie ziemi.
Gdzieś na dziedzińcu zamku rozlegały się beztroskie śmiechy dam dworu flirtujących z Gwardią Królewską, najdoskonalszymi spośród Zakonu Świtu, który teraz niemalże w całości znajdował się w stolicy w celu obchodów największego rycerskiego święta roku.
     Wśród roześmianych mundurowych, gdzieś na murku pośród soczyście zielonych liści równo przyciętych krzewów zasiadał Ayato Hanakai, który zawzięcie gestykulując opowiadał swej narzeczonej jakąś fantastyczną historię. Kobieta machała nogami, zakrywając jednocześnie z subtelnością śliczne usta, które teraz nie mogły przestać drżeć od dźwięcznego chichotu.
Para była ze sobą od ponad roku, ich zaręczyny nie były jednak młodzieńczym porywem z góry skazanym na niepowodzenie: Ayato wielbił swą ukochaną ponad życie, a ona oddała mu całe  swe serce.
Słowiki śpiewały słodką melodię przeskakując z gałęzi rozłożystych klonów i podrygujących fig.
Byli spokojni i roześmiani jak nigdy, właśnie przed chwilą uzgodnili datę swych zaślubin - uroczystość miała się odbyć podczas obchodów setnej rocznicy założenia Gwardii Królowej, do której Ayato miał zaszczyt należeć.
     Nie tak daleko od miejsca pobytu narzeczeństwa, w podziemiach zamku na wprost całkiem pustych cel lochu siedemdziesięciokilowy worek treningowy drżał od zamaszystych uderzeń Hirohito. Podobnie jak jej brat wywodziła się ze szlacheckiej rodziny Hanakai i była niezwykle cenionym rycerzem w zastępach Zakonu Świtu oraz Gwardii Królowej. Jej uderzenia były mocne, zdecydowane i wycelowane w sam środek chwiejącego się olbrzyma. Dziewczyna spędzała po raz kolejny samotne popołudnie w zapomnianym i zimnym lochu, do którego cel wszystkie wrota stały otworem, ze względu na niemalże zerowy poziom przestępczości w królestwie. Dla większości mogłoby się to wydawać nie lada szczęściem: dobrze opłacalne, położone wysoko w hierarchii społecznej stanowisko, przy którym nie trzeba się wiele narobić i całe dni można spędzać na beztroskim przemierzaniu miasta lub kokietowaniu kolegów z dworu.
Wygodnicki styl życia nie był jednak domeną kobiety, w której oczach płonęło pamiętliwe pragnienie zemsty będące dla niej niemalże jedynym, co trzymało ją przy życiu.
      Przed sześcioma miesiącami zakończyło się szkolenie na członka Zakonu, który Hirohito zaliczyła celująco, co było ogromnym osiągnięciem, bo na przestrzeli wielu lat większość Zakonników uzyskiwała poziom dobry, albo jak w przypadku brata Hiro - co najwyżej bardzo dobry. Od tamtego dnia kobieta wyczekiwała momentu, aby wyrwać się poza mury Królestwa i chociażby samotnie wytępić tytanów. Problem w tym, że nie widziano ich w okolicy od niemalże dwunastu lat, zresztą od wytępienia tytanów przez potomków Trzech Władców, których historia była owiana wielką tajemnicą, te potworne bestie pojawiały się raz na bardzo długi czas, przeważnie pojedynczo i równie często nawet nie udawało im się zbliżyć do podnóża góry, ponieważ byli zestrzeliwani przez zewnętrzne odziały z malutkich, otoczonych murami wiosek na stoku gór.
W całym kraju istniało zaledwie pięć miast, a nad każdym z nich piętrzył się wysoki na pięćdziesiąt metrów mur. Pierwszym z nich, którego obrona nie wymagała tak wysokiej barykady, gdyż leżało ono między szczytami wielu strzelistych gór było oczywiście samo Królestwo Kyjion. Gdzieś w głębi kraju, na wysokiej górze kolejno rosły trzy miasta, otoczone starymi murami: Siną, Rose i Marią wraz z przynależącymi do niej dystryktami. Kolejnym miastem znanym ludziom było widoczne ze szczytu muru Maria Hokaido, znacznie mniejsze od obszaru zajmowanego przez samą Sinę. Zdaniem większości powstało ono tylko w celu skupiania na sobie uwagi tytanów. Problem trzech głównych miast polegał na tym, że ich główne bramy były od tysiącleci zniszczone i nikt nigdy nie wziął się za ich odbudowę - tytani przecież zniknęli, a wyrwy w murach znacznie ułatwiły handel i wymianę surowców.
Oczywiście mimo to nikt poza oddziałami Zwiadowców nie opuszczał swej pięćdziesięciometrowej zagrody.
- Żałosne. - warknęła na samą myśl o bezczynnym życiu za murami.
Hirohito oderwała zaczerwienione pięści od materiału i dysząc z przemęczenia cofnęła się o kilka kroków i stanęła tyłem do worka. Poruszyła ramionami, czując ból w stawach barkowych. Ile minęło odkąd tu przyszła? Dwie godziny? Cztery? Może dłużej?
    Składając ręce przed sobą wypuściła powoli powietrze i napinając mięśnie w prawej nodze oderwała się od ziemi. Zacisnęła palce u stóp i koncentrując całą swą siłę w pięcie kopnęła obiekt swych stresów na tyle mocno, że hak zapiszczał i puścił, a posłany z impetem worek przeleciał przez pomieszczenie rozsypując zawarty w nim do tej pory piasek. Nie zwlekając ani chwili wyprostowała się i pochwyciła jedną z wiszących w podziemiu pochodni, po czym skierowała się na kamienne schody. Wspinając się po nich zatrzymała się na krótki moment, by obrzucić pogardliwym spojrzeniem ciemną sylwetkę zniszczonego przedmiotu.
Chciałabym, żebyś był tytanem, pomyślała i miała właśnie otworzyć przed sobą mosiężne wrota, kiedy to zaskoczona potężnym drżeniem ziemi poleciała na najbliższą ścianę.
Pochodnia wypadła jej z rąk i gasnąc stoczyła się na sam dół zalewając pomieszczenie mrokiem.
      W tym samym czasie, gdy w królestwie rozległy się potężne wstrząsy, setki kilometrów na północ kraju, w głębokiej na czterysta metrów dolinie osadzonej między stromymi zboczami kanionu jeden z adeptów noszący imię Reiner podburzał swych towarzyszy.
Wszyscy siedzieli tego dnia w karczmie na wspólnym posiłku. Wczorajszy trening był dla Reinera zaskakującą porażką, koniec końców mężczyźnie nie często zdawało się przegrać. Obiektem jego gniewu okazał się być niegrzeszący wzrostem Kapitan, który podobnie jak wszyscy zebrani tu kadeci miał któregoś dnia zostać członkiem Zakonu Świtu, a przynajmniej tak się mogło wydawać.
- Jak to w ogóle możliwe?! - krzyczał, uderzając zaciśniętą pięścią w blat stołu. Miseczki z nieco rozwodnioną zupą zakołysały się, rozchlapując płyn to tu, to tam. - Ten ledwie odrastający od ziemi przydupas nie miał prawa powalić mnie na ziemię!
Większość zebranych odwracała wzrok i zaciskała dłonie za plecami. Nawet jeśli zgadzali się z Reinerem, bali się wyrazić swoje poglądy na głos. W końcu, skąd mogli wiedzieć czy aby za minutę w drzwiach nie stanie sam Kapitan?
- Jak dorwę tego pokurcza, jak tylko uda mi się go zastać gdzieś sam na sam, ukręcę mu kark gołymi rękoma! - ryczał dalej, kpiąc z drobności czarnowłosego Ryu.
Zupełnie jak na wezwanie drzwi stanęły otworem i pojawił się w nich wcześniej wspomniany mężczyzna. Jego wzrok leniwie przeczesał grono kadetów, aż w końcu natrafił na wulkan złej energii, jakim w rzeczywistości był Reiner.
- Zważałbym na słowa, kadecie. - powiedział na tyle spokojnie, aby zmącić panującą tu atmosferę chaosu i na tyle ozięble, aby pozostali czmychnęli pod ściany. Postawny blondyn w jednej chwili zerwał się z siedziska i z czystą furią wystąpił na przód. Zrobił kilka ciężkich, donośnych kroków i zatrzymał się na środku karczmy.
- Już mi nie zagrozisz, ty smarkaty kurduplu. - warknął przez zaciśnięte zęby, a jego ramiona napięły się, plecy naprężyły i ugięły się kolana. W gruncie rzeczy mężczyzna przypominał teraz rozjuszone zwierzę.
Źrenice szarych oczu Ryu zwęziły się momentalnie. Nienawidził, gdy szydzono z jego wzrostu. Reinerowi już dawno należała się prawdziwa nauczka.
- Jeśli prędko nie znajdziesz swojego miejsca w szeregu, pomogę ci odszukać je na cmentarzu. - to mówiąc błyskawicznie zmniejszył dzielący ich dystans. Ci, którzy patrzyli na sytuację z boku ledwie zauważyli jego ruch. Ryu dostrzegł wyraz zdziwienia na twarzy przeciwnika, ale nie czekał, już przed kilkoma sekundami przestał się powstrzymywać. Wyciągnął ręce przed siebie i zaciskając dłonie w pięści z niewzruszonym wyrazem twarzy uderzył Reinera najpierw w szczękę, która chrupnęła donośnie. Siła uderzenia posłała blondyna w tył.
    Wykorzystując swą nadzwyczajną prędkość, Kapitan wyprostował drugie ramię i trafił lecącego w krtań. Impet podwójnego ciosu zarzucił przeciwnikiem na blat stołu. Dławiąc się własną śliną, Reiner zamachnął się w kierunku dużo niższego mężczyzny, ale Ryu sprytnie ominął jego niezdarnie zadawane ciosy i pochwycił jedną z podążających w stronę swojej twarzy pięści, przekręcił ją, sprawiając, że kłykcie niemalże zetknęły się z nadgarstkiem i nie zwalniając uścisku poderwał Reinera za kark. Tamten wymierzył w kierunku Kapitana kilka silnych kopniaków, ale ponownie nie przyniosło to żadnego efektu. Ryu puścił pięść mężczyzny i otwartą dłonią uderzył go w nos, z którego natychmiast trysnęła krew. Słysząc przeraźliwy krzyk odczuł należną mu od dawna satysfakcję.
Wspiął się na ławkę i puścił kark adepta, jednocześnie wyskakując w powietrze i błyskawicznie uderzając obiema nogami w plecy lecącego. Siła ciosu wbiła Reinera w deski, które pękły i połamały się w wielu miejscach. Lądując na kręgosłupie drugiego z nich, Ryu nawet się nie zachwiał.
W momencie, gdy ciało poległego zaryło o podłogę ziemią zakołysał potężny wstrząs, którego jednak niemalże nikt nie odczuł.
Kapitan stawiając najcięższe kroki na jakie tylko był w stanie się zdobyć zdeptał twarz leżącego, która tryskając krwią została przyparta do poharatanego drewna.
- Pamiętaj moje słowa. - rzucił na odchodnym, nawet nie obrzucając zatrwożonych kadetów spojrzeniem. Chwilę później zniknął za drzwiami, które zamknęły się za nim z donośnym trzaśnięciem.
     Seria wstrząsów jaką można było zaobserwować w całym kraju wydawała się być niewyczuwalna dla większości społeczeństwa, ale był ktoś, kto czuł je aż za dobrze i doskonale wiedział co oznaczają. Słońce wzniosło się wysoko ponad najwyższą wieżą zamku Kyjion.
Stając na chodniku po drugiej stronie wjazdowej bramy do miasta, Eren Irender zadarł głowę wysoko do góry z przerażeniem wpatrując się w ogromną tarczę ognistej kuli. Tak o to świt, podczas którego rozegrało się największe piekło jego życia przerodził się w najokazalszy zenit, jaki świat miał okazję oglądać.
     Myśli wirujące w jego głowie przypominały tornado, które kiedyś widział przez okno swego malutkiego, górskiego domostwa. Jego marzeniem było zobaczyć świat, przeznaczeniem natomiast raz na zawsze wybić tytanów, nie oszczędzając ani jednego z nich. Zabić z zimną krwią, obedrzeć ze skóry i oswobodzić ludzkość, która teraz przypominała kłębiące się w swych zagrodach bydło. Zacisnął zęby, niemalże przegryzając sobie język.
Tik, tak.
Wskazówki na zegarze wojny pędziły z zatrważającą prędkością. Chorągiew królestwa załopotała na wietrze, a siła bijących zza niej słonecznych promieni nadała jej krwistoczerwoną barwę.
Tik, tak.
W jego ogromnych, do tej pory przerażonych oczach błysnęła determinacja i nieprzejednana chęć zemsty. Wiedział, że się nie podda. Wiedział, że nie ulegnie dopóty krew tytanów nie spłynie szkarłatem nadchodzącego starcia.
Tik, tak.
I oto rozległo się najpotężniejsze ze wszystkich wstrząśnięć. Ziemia za górami rozstąpiła się i na światło dnia wystąpiły najokropniejsze ze wszystkich bestii. Pierwszy z nich był o krok, jego pozbawiona skóry, monstrualna postać przesłoniła wznoszące się nad królestwem słońce. Tytan rozłożył szeroko ramiona i przeczesując wzrokiem miasto napotkał na swej drodze spojrzenie Erena. Z gardła obu z nich wyrwał się niosący grozę i przerażenie ryk, gdy rzucili się w swoją stronę.
Wystarczyła sekunda, aby lud oświadomił sobie czyja sylwetka zamajaczyła nad ich głowami. W momencie rozpętało się prawdziwe piekło, któremu sprostać uda się tylko czwórce niezwykłych ludzi, których losy już wkrótce zostaną splecione.
Tego dnia... Ludzkości zostało brutalnie przypomniane, co znaczy żyć w klatce zwanej murem.